Historia WKP

W płetwach i bez…

Jerzy Bulik

W grudniu pięćdziesiątego piątego, w lokalu PTTK (Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego) znajdującym się na rynku Starego Miasta, ukazało się ogłoszenie Jerze­go Krajewskiego o zebraniu organizacyjnym osób zainteresowanych płetwonurkowa­niem. Było to coś, co wiązało się z wodą, do której mnie zawsze ciągnęło, było to coś no­wego coś podniecającego i już w chwili czytania tego ogłoszenia było dla mnie oczy­wiste, że chcę się tym zająć Jednak nie uczestniczyłem w tym pierwszym, historycznym poniekąd zebraniu zainteresowanych gdyż odbyło się ono w okresie pomiędzy Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem, a wtedy byłem na nartach. Włączyłem się do tej grupy zaraz po powrocie z Zakopanego. Nie wiedziałem wtedy, że płetwonurkowanie i zwią­zana z nim działalność społeczna będą stanowić istotną część mojego życia przez wiele następnych już nie lat, a dziesięcioleci, aż do roku osiemdziesiątego, kiedy to wyjechałem do Nigerii. Przede mną i innymi zapaleńcami, którzy szybko dołączyli do inicjatywy Jerze­go Krajewskiego otworzył się wtedy jakby nowy wielowymiarowy świat. Jednym z wy­miarów tego nowego świata było wszystko to, co nagle można było robić w wodzie, bę­dąc wyposażonym w płetwy, maskę i fajkę. Chociaż płetwy, które wtedy pojawiły się na rynku były prymitywne czuliśmy się tak, jak byśmy zostali wypo­sażeni w skrzydła.

Maska to było coś takiego jak dobrze dobrane okulary, które otrzymuje ktoś, kto ma słaby wzrok, kto do tego mo­mentu widział świat (podwodny) niewyraźnie i nagle obraz świata (w tym przypadku właśnie pod­wodnego) staje się ostry i czysty. Trudno oddać podniecenie, wręcz euforię, jaka ogarniała nas na basenie, kiedy doświadczaliśmy tego uczucia swobody, jakie daje maska i płetwy, kiedy granica między tym co nad wodą i co pod wodą, zacierała się. Podobnie trudno opisać uczucia towarzyszące pierwszym próbom nurkowania w aparatach tlenowych, najpierw na skromnym basenie akademika na placu Narutowicza, a następnie na basenach Pałacu Kultury i Akademii Wychowania Fizycznego. Mieliśmy jeden aparat nurkowy (chyba pro­dukcji radzieckiej, typu ISAM), z którego korzystali po kolei wszyscy członkowie grupy. Oznaczało to, że każdy musiał wziąć w zęby ten sam ustnik. Na pierwsze zajęcia Jerzy Krajewski przyniósł „ćwiartkę” (ćwierć litra) spirytusu i po użyciu aparatu przez każdego z nas przepłukiwał ustnik spirytusem przed użyciem aparatu przez następnego adepta. Po użyciu tej pierwszej ćwiartki spirytusu do tego celu praktyka ta została zaniechana – dow­cipkowaliśmy, że znamy bardziej właściwe i bardziej przyjemne zastosowania alkoholu. Inny wymiar, w który wkroczyliśmy to była również działalność organizacyjna. Organi­zacyjnie znajdowaliśmy się na terenie zupełnie dziewiczym. Nie było nigdy przed tym żadnych klubów płetwonurków ani w Polsce, ani za granicą, a co za tym idzie nie było żadnych programów szkoleniowych, wymagań zdrowotnych, wymagań dotyczących sprzętu, regulaminów zawodów itd. Wszystkie te problemy należało zdefiniować i zna­leźć dla nich jakieś rozwiązanie. Odbywaliśmy długie, ciągnące się godzinami zebrania, ale nikt nie narzekał, wszyscy byliśmy tak pełni entuzjazmu, tak podnieceni i tak po­chłonięci tym, co robiliśmy, że ze śmiechem i aprobatą powtarzaliśmy określenie tej sytu­acji, które kiedyś scharakteryzowałem w następujący sposób: „w wolnych chwilach, poza zajmowaniem się płetwonurkowaniem – pracujemy…”. Bardzo szybko ukształtował się zespół ludzi, którzy byli bardzo aktywni zarówno w wodzie jak i poza wodą. Byli to m.in. Teresa Werner, Anna Szarska, Andrzej Zinserling, Antek Beil, Andrzej Staniszewski, Jurek Macke, Wiesiek Roguski, Sławek Lebecki, a z moich bliskich przyjaciół wszedł do tej grupy Tadek Kołacin. Wymieniam te nazwiska, bo bardzo szybko zbliżyliśmy się do siebie, za­częliśmy spotykać się również prywatnie, a przyjaźnie, które się wtedy między nami zro­dziły, trwają cło dziś. Poważna część naszego zaangażowania i podniecenia jakie prze­żywaliśmy miała swoje źródło w tym, że czuliśmy, iż uczestniczymy w powstawaniu i w tworzeniu czegoś zupełnie nowego, czegoś, czego jeszcze nie było, nie tylko w Polsce ale i na świecie. Tworzyliśmy historię tej dziedziny turystyki i sportu (a wkrótce okazało się, że również działalności gospodarczej) w Polsce; jednocześnie byliśmy również częścią tego co działo się na tym polu w świecie. No właśnie jeśli chodzi o to „w świecie”. Nagle ten niedostępny, wydawałoby się odległy choć z drugiej strony bliski świat, znajdujący się za żelazną kurtyną, jakby się trochę otworzył. Osoby wynalazców powietrznego apa­ratu do nurkowania, Francuzów Cousteau i Gangneau uzyskały niejako prawo obywa­telstwa chociaż były rodem ze „zgniłego zachodu”, a nie z obfitującego we wszelkiego rodzaju twórczość- wschodu, tj. Związku Radzieckiego i Rosji. Pojawiały się one już nie tylko w naszych prywatnych rozmowach, ale miały niejako formalnie uznany status w ofi­cjalnych mediach. Sprawa nie ograniczała się tylko do nich. Wraz z nimi zaczęły płynąć do nas z zachodu informacje z dziedziny płetwonurkowania czyli z tzw. wtedy dziedziny nurkowania swobodnego. Informacje o ludziach, o wydarzeniach, o imprezach, o rozwo­ju sprzętu, o organizacjach, które się zawiązywały głównie we Francji i we Włoszech i o ich działalności. Było to tak jak by uchyliły się trochę drzwi, które dotąd były zamknięte. Gdy piszę to w roku 2004 brzmi to jakoś dziwnie i nienaturalnie.

O czym tu mówić? No właśnie jest o czym, gdyż wtedy żyliśmy w zupełnie innym świecie. Przepływ informacji z zachodu podlegał obejmującej wszystko kontroli państwowej i był bardzo ograniczony. Kontakty indywidualne miały wymiar prawie zerowy. Wyjazdy prywatne w celu odwiedzenia rodziny (o turystyce nikt nawet nie śnił) praktycznie nie istniały. W wielu miejscach pracy, zwłaszcza tam, gdzie wykonywane były jakieś zamówienia dla wojska wymagano pisemnego zobowiązania, że nie będzie się korespondo­wać z zachodem. Polskie audycje radiowe nadawane z zachodu (BBC, Głos Ameryki, Wol­na Europa) były zagłuszane, a jeśli ktoś mimo tego ich słuchał mógł iść do więzienia „za szerzenie szkodliwej i wrogiej propagandy”. Zamknięciu na zachód towarzyszyło prymi­tywne, „siłowe” otwarcie na wschód, ku Związkowi Radzieckiemu, a w perspektywie his­torycznej, ku Rosji carskiej. Przejawiało się to w wieloraki sposób, a między innymi w ta­ki, że nagle dowiadywaliśmy się, iż żarówka, parowóz, samolot i wiele rożnych innych rzeczy wynalezione zostały albo przez kogoś w Rosji, albo przez kogoś w Związku Ra­dzieckim. Podręczniki akademickie, aby mogły być wydane musiały zawierać informacje o osiągnięciach nauki rosyjskiej i radzieckiej. Dla przykładu: w podręczniku „Urządzenia nadawcze” naszego profesora i dziekana Stanisława Ryżki był m. in. opisywany pewien układ nadajnika, występujący pod nazwą „układu Boncz-Brujewicza”, który „pachniał” nam właśnie w ten sposób, tzn. że znalazł się tam, aby propagować naukę radziecką. Wywoływało to oczywiście skutek zupełnie odwrotny. Wszyscy nie dowierzali, że to jest prawda, kiedy relacjonowane były rzeczywiste osiągnięcia nauki i techniki rodem ze Związku Radzieckiego. A osiągnięcia te w wielu dziedzinach, a zwłaszcza w naukach teo­retycznych reprezentowały rzeczywiście klasę światową. I wystarczyłoby skoncentrować się na upowszechnianiu tych prawdziwych osiągnięć, aby obraz naszego wschodniego sąsiada i „brata” (którego się nie wybiera) poprawił się trochę, przynajmniej w tej jednej dziedzinie, tj. w dziedzinie nauk teoretycznych. Piszę o tym wszystkim, aby pokazać, że po mroku stalinizmu okrywającego Polskę i inne kraje demokracji ludowej, nasze płetwo­nurkowanie wraz ze wszystkim, co jemu towarzyszyło było jak przysłowiowy promyk roz­świetlający ciemności. Nie działo to się w odosobnieniu. Przypomnę, że był to rok 1956, kiedy w lutym na XX zjeździe WKPB (Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii Bolsze­wików) Nikita Chruszczow ujawnił zbrodnie Stalina i potępił okres „kultu jednostki”, okres „błędów i wypaczeń”. Od tego momentu polityczna „odwilż” nasilała się z miesiąca na miesiąc. Rozpoczęły się działania zmierzające do uzdrowienia sytuacji nie tylko w poli­tyce, ale w kulturze, w nauce, praktycznie we wszystkich dziedzinach życia, gdyż wszyst­kie były zdeformowane już nie tylko błędną, ale szaleńczo zbrodniczą linią polityczną. Po­jawiały się publikacje polityczne, w których śmiałość i szczerość wygłaszanych poglądów przekraczała oczekiwania przeciętnego obywatela PRLu, wydawane były książki, o któ­rych dotąd mówiło się tylko po cichu, pokazywane były filmy, o których tylko niektórzy słyszeli. To tak jakby nagle było więcej powietrza do oddychania i więcej światła. Zrodziła się nadzieja (jak się później okazało – płonna) na więcej wolności. Tyle się działo w tym pięćdziesiątym szóstym roku: w lutym przełomowy XX Zjazd WKPB, w czerwcu tzw. wypadki poznańskie, w październiku i listopadzie dramatyczny, bo w konfrontacji ze Związkiem Radzieckim, powrót Gomułki na polską scenę polityczną, jednocześnie w tym samym czasie krwawo stłumiona rewolucja węgierska. Jednocześnie miało miejsce wiele mniejszego kalibru, ale też ważnych i budzących nadzieje wydarzeń, a wśród nich było też nasze malutkie w tej skali płetwonurkowanie, ale jednak cząstką „nowego”. Ten pierw­szy rok po XX zjeździe był to bardzo szczególny, niepowtarzalny okres ogólnego podnie­cenia, radości, zapału, optymizmu. Bardzo dobrze pasują do tego czasu słowa Mickiewicza z „Pana Tadeusza”: O roku ów! Kto ciebie widział w naszym kraju?’

Pierwsze lato „ery płetwonurkowej”, lato pięćdziesiątego szóstego przyniosło nasz pierw­szy obóz nurkowy. Na nim doświadczyliśmy i po raz pierwszy zakosztowaliśmy nurkowa­nia w aparatach powietrznych na otwartej wodzie, na jeziorze. „Cudu” zdobycia tych apa­ratów dokonał Tadek Kołacin na Targach Poznańskich. Istniała w owym czasie w PRL taka praktyka, że firmy zachodnie zachęcane były do wystawiania swoich produktów na Tar­gach Poznańskich obietnicą zakupu prezentowanych eksponatów. Przedsiębiorstwa i in­stytucje polskie zainteresowane danym sprzętem zwracały się o zezwolenie na kupno do zainstalowanego w tym celu na Targach biura Ministerstwa Handlu Zagranicznego (MHZ) i gdy uzyskały zgodę otrzymywały prawo zakupu dewiz na dokonanie transakcji. W tym biurze MHZ roiło się od rekinów polskiego przemysłu i handlu. W jakimś momencie poja­wiła się między nimi płoteczka, Tadek Kołacin, który chciał uzyskać zezwolenie na kupno dwu powietrznych aparatów nurkowych i sprężarki do ładowania aparatów, ekspono­wanych na Targach przez niemiecką firmę Draeger. Biurem kierował urzędnik w randze wiceministra i to on wydawał zgodę (lub nie) na wnioskowany zakup. Ruchem interesan­tów do ministra dyrygował jakiś sekretarz, który nie chciał Tadka dopuścić do swego szefa uważając, że sprawa jest po pierwsze błaha, a po drugie nie mająca szans powo­dzenia. Kiedy w końcu Tadek wytargował dopuszczenie do ministra, sekretarz zamel­dował Tadka słowami: Ten Pan chce załatwić sprawę nie do załatwienia”. Tadek nigdy nie zdradził jak przebiegała jego rozmowa z ministrem i jakich użył argumentów, a jednak wbrew opi­nii sekretarza wyszedł z gabinetu ze zgodą ministra na zakup sprzę­tu Draegera przez nasz klub. Były to aparaty „Delfin” i „Atlantyk” oraz sprężarka do napełniania ich powietrzem. W ten sposób powietrzne aparaty do nurkowania, o których do tego momentu tylko słyszeliśmy, stały się dla nas „nama­calną” rzeczywistością. Ten sprzęt pozwolił nam zorganizować „praw­dziwy” obóz płetwonurkowy, taki, na którym nurkuje się już nie tylko w masce i płetwach, ale w apara­cie do nurkowania. Na miejsce obo­zu wybraliśmy rejon jeziora Nidzkiego na Mazurach, a dokładniej, wielką, nieużywaną już bindugę nad tym jeziorem, położoną   na-